Opowieść o pewnym szaleństwie c.d.
W pierwszym katalogu są wymienieni w kolejności: – Piotr Kotowski (oczywiście, należy mu się); – Stanisław Krusiński (pseudo: Wesoły Redaktor, o nim, jego dziele i współpracownikach poniżej); – Aleksandra Myszak (wtedy szefowa Polskiej Federacji Dyskusyjnych Klubów Filmowych); – Jan Słodowski (wtedy i teraz wicedyrektor Filmoteki Narodowej); – Marek Marcola (wtedy wiceburmistrz); – Grzegorz Pieńkowski (lektor jawny, boczny)… I wielu innych.
Siłą LAFu zawsze byli ci, którzy pracują w cieniu, rzadko wychodząc w światło reflektorów. Przygotowywacze i obsługiwacze, bez których nie byłoby widać efektów Rektorowego tworzenia. Najbardziej do widzów zbliżeni zawsze są wolontariusze stojący na bramkach, wpuszczający was, widzowie, na sale – oni są pierwszą linią frontu. Nie sposób ich tu wymienić, bo przewinęła się ich w Zwierzyńcu cała armia; warto tylko wspomnieć, że między nimi czasem iskrzyło w sensie najbardziej pozytywnym. Praca w wolontariacie owocowała nawet małżeństwami…
W czasach późniejszych (w kolejnych edycjach imprezy) pojawili się wśród współpracowników tacy, których nie sposób nie wymienić: - Mariusz Stańczyk (poznański specjalista od wędkarstwa muchowego; twierdzi, że złowił coś w Wieprzu pod mostem, ale nikt tego nie widział); - Jakub Kuszewski (przemysłowiec na całego, szlachetnie wspomógł remont sali kina); - Lesław Skwarski (tego nietrudno nie zauważyć – wszędzie pojawia się z aparatem fotograficznym i pstryka… i pstryka…);- Michał Grabowski (z Filmoteki Narodowej, kierowca – rajdowiec); - Marina Struzik (jak się złapała za stronę internetową LAFu – tak jej nie wypuszcza do dziś); - Andrzej Goleniewski (kiedyś dyrektor „Filmu Polskiego”, obecnie szef sieci kin studyjnych i wicedyrektor Filmoteki Narodowej; uparty propagator repertuaru ambitniejszego w kinach komercyjnych); - Maciej Gil (z prostego oglądacza filmów wyrósł na szefa polskich DKFów); - Henryk Urban (miłośnik kina wszelkiego, a przede wszystkim starego); - Rafał Rozmus (kompozytor z Lublina, wieloletni „oprawca” muzyczny pokazów kina niemego.) I znowu – jak tu wymienić wszystkich?
Przecież są jeszcze ci całkiemniewidoczni, bez których NIC byśmy nie obejrzeli. Operatorzy-kinomechanicy, pocący się w niewentylowanych kabinach projekcyjnych, łatający za pomocą spinaczy i sznurowadeł sprzęt, który „nie ma prawa chodzić, a musi”.) I jest – redakcja „Zwierzyńca filmowego”, gazety którą trzymacie właśnie w ręku. To też ewenement – jak i sam LAF. Powstała z autentycznej potrzeby wypowiadania się, informowania LAFowiczów o wszystkim, co się na imprezie dzieje. Tworzona przez zespół szlachetnych maniaków pod wodzą Wesołego Redaktora (personalia patrz wyżej) w godzinach nocnych. „Kiedy Wy się kładziecie, oni ruszają do pracy…” – a potem drżą, czy drukarnia zdąży na czas. To oni: oprócz Redaktora – Małgosia Prus, Ewa Zawadzka-Mazurek, Piotr Sinielewicz i współpracownicy doraźni. Po czym można rozpoznać trzon redakcji? Rozejrzyjcie się: jeśli ktoś wygląda na chronicznie niewyspanego, a powierzchownością swoją nie aspiruje do gatunku imprezowiczów – to właśnie z naszej redakcji on pochodzi. Nocne sowy, które z niczego potrafią zrobić codzienną gazetę.
Co do możliwości finansowych i pieniędzy: o tym dżentelmeni nie rozmawiają. Trzeba tylko wiedzieć, że rozliczanie każdego LAFu nasz Rektor kończy gdzieś koło marca następnego roku. I że często stawia na szali swój osobisty majątek… a zaległości w odpoczynku regeneruje dopiero na początku lipca. Tuż przed kolejną edycją imprezy.
Poza tym wszystkim warto jeszcze wspomnieć to, co jest najbardziej chyba widoczne: nasze sale kinowych. Trudno uwierzyć, ale w roku 2000 zaczynaliśmy od… trzech miejsc: kina „Skarb”, sali ZOKiRu i dziedzińca browaru. Tylko trzech. Stopniowo LAF poszerzał swój stan posiadania – efekty widzicie. Jak kiedyś powiedziałem, w czasie Akademii to właśnie Zwierzyniec staje się miejscem o najwyższym stopniu ukinowienia w świecie. Nie byłoby tego, gdyby nie… rektor Piotr Kotowski, burmistrz Jan Skiba i cała masa ukrytych w cieniu maniaków kina. Bo to właśnie oni uparli się, że Akademia ma trwać i rozwijać się. Co prawda nie osiągnęliśmy jeszcze tego, co prorokował Arnold Deć na pierwszej stronie trzeciego numeru zwierzynieckiego „Kuriera Filmowego” (17-18.08.2000 r.). Początkującym dziennikarzem będąc napisał: „Za dziesięć lat, kiedy to zyskamy międzynarodową sławę i poklask, a projekcje dla trzech (a może pięciu) tysięcy osób odbywać się będą w dziesięciu (a może dwunastu) salach – z łezką w oku przyjdzie powspominać en pierwszy raz. A pierwszy raz, jak to pierwszy raz – wiadomo – nigdy doskonały, ale to właśnie przy nim zawsze jest najwięcej rumieńców. Wtedy weterani będą mogli być dumni: „Ja tu byłem od początku, przez wszystkie edycje.”
Więc przed nami jeszcze dużo pracy.
I jak tu nie być dumnym z uczestnictwa w tworzeniu czegoś ważnego – z niczego? Gdyby nie wspaniałe szaleństwo Jego Magnificencji Rektora Piotra Kotowskiego i tych, których porwał swoją wizją – nie byłoby nas tu dziś. I nie byłoby dorocznego spotkania wszystkich pomylonych miłośników sztuki kinowej, którym się jeszcze – i oby jak najdłużej – chce porzucać wszystko po to, by gnieść się w dusznych salach. Dla sztuki filmu i czaru kina.
Jak dobrze być szalonym. Jak dobrze zarażać innych swoim szaleństwem. Jak wspaniale w takim szaleństwie uczestniczyć.
Razem ze wszystkimi – dziękuję Ci za to, Piotrze.
Grzegorz Pieńkowski